Strona główna » Ciekawe artykuły » Kiedyś kupię sobie komputer

Kiedyś kupię sobie komputer


Z Lucjanem Wenclem, właścicielem firmy Logical Design Works w San Jose i jej warszawskiego odpowiednika, przedsiębiorstwa Karen, łączy mnie znajomość jeszcze z czasów studenckich. Później drogi się rozeszły, ktoś w ramach plotek powiedział „Wencel wyjechał do Ameryki” i tyle było wiadomości. Do ponownego spotkania z okazji jego wizyty w Warszawie zdopingowały mnie przygotowania do wydania komputerowego suplementu Horyzontów Techniki.
Lucjan Wencel

Zbigniew Gawryś: – W czasie studiów uniwersytecki „Gier” urastał do rangi wspaniałego, lecz mało dostępnego narzędzia, na którym przy odrobinie szczęścia można było coś policzyć po zapisaniu się w specjalnej księdze uzyskaniu przydziału czasu maszyny. Jak wyglądała Twoja – fizyka z wykształcenia – późniejsza droga do pozycji specjalisty od komputerów?
Lucjan Wencel: – Początkowo pracowałem rzeczywiście jako fizyk w zakładach produkujących grubościomierze izotopowe dla przemysłu papierniczego. Aparatura taka współpracowała z komputerem HP 2000 i zamiast zajmować się grubościomierzem coraz więcej uwagi zacząłem poświęcać właśnie maszynie cyfrowej. Dwanaście lat temu przeniosłem się na dobre do branży komputerowej i tak już zostało. Z czasem uruchomiłem małą firmę konsultacji komputerowych dla okolicznych firm z Doliny Krzemowej. Logical Design Works krzepła i rozrastała się. W styczniu 1983 roku przyjechałem do Polski i zorientowałem się, że i tu można prowadzić podobną działalność. Zawiązała się grupa ludzi, którzy zajęli się tworzeniem oprogramowania. Tak powstała firma Karen.

Z G. – Z czasem przerosła swe macierzyste przedsiębiorstwo?
L.W. – Tak, w tej chwili pracowników jest tu więcej niż w USA. LDW liczy ich około 20, tu jest nas 45 osób. Ale to nie koniec geograficznego rozrostu przedsiębiorstwa. Otwieram filię w Chinach. Znaczna część spraw organizacyjnych jest już za mną.

Z G. – Czy zajmiesz się tam także oprogramowaniem, czy też ma to związek z rozpoczęciem przez Chińczyków produkcji IBM PC?
L.W. – Będzie to firma software’owa, bardzo podobna w strukturze do Karenu. Tendencja do tworzenia oprogramowania poza USA jest obecnie bardzo silna. Decydują o tym – jak zwykle – pieniądze. Duża firma, Andromeda, działa na Węgrzech, programy pisze się w Chinach, w Korei Płd., na Tajwanie.

Z G. – Czy przygotowanie zawodowe programistów w tych krajach jest dostateczne? Najsłynniejsi Chińczycy we współczesnej nauce działali na ogół w USA, o silnych ośrodkach naukowych w samych Chinach mówi się znacznie mniej.
L.W. – Zapewne Chiny nie mają osiągnięć na miarę USA czy Wielkiej Brytanii. To jednak wielki kraj, mający dużo ośrodków naukowych. Wielu uczonych wróciło do Chin. Osiągnięto już pewien poziom. Kraj Środka nie jest ani tak zacofany, ani tak egzotyczny, jak się z daleka wydaje.
Potencjał jest ogromny. W instytucie, który odwiedziłem, działa duży komputer IBM z serii 4000, sprowadzony przed dwoma laty. Maszyna nowa i o wielkich możliwościach. Przy jej terminalach siedziało ze sto osób i pisało programy.
Innym krajem, w którym powstaje wiele programów, są Indie. Liczne firmy otwierają tam domy software’owe. Kolosalną zaletą Indii jest brak problemów językowych – angielski jest językiem oficjalnym.

Z G. – I nie ma problemu z kształceniem?
L.W. – Nie większy niż w Polsce. I tam zatrudnia się absolwentów uniwersytetów, ludzi z głową na karku. Brak dostępu do najnowszych komputerów i literatury tak samo trzeba kompensować prenumeratą czasopism fachowych. Zdolny człowiek może się nauczyć programowania w Chinach, w Indiach czy w Polsce.

Z G. – Czy takim właśnie domem software’owym jest przedsiębiorstwo Karen?
L.W. – Programowanie jest ważną częścią działalności, ale w tej chwili Karen zajmuje się przede wszystkim obsługą techniczną sprzętu. Prowadzimy serwis IBM i Atari.

Z G. – Z Atari związany jesteś także w USA. Skąd ten wybór?
L.W. – Dyrektorów Atari znałem jeszcze z czasów, gdy byli związani z Commodore Corp., przed 1984 r. Byłem ich konsultantem, moja firma tworzyła dla nich programy. W początkach 1984 r. Jack Tramiel wykupił Atari, które w tym czasie stało bardzo słabo, przyciągnął tam za sobą wszystkich głównych inżynierów Commodore, dział marketingu, wielką grupę ludzi.

Z G. – Ta wielka operacja przeniosła do Atari także sukcesy Commodore.
L.W. – Przez wiele miesięcy w czasie zebrań dyrekcji ludzie mylili się, mówiąc: „my w Commodore powinniśmy…”. Commodore nie splajtował, ale ubytek tylu ludzi bardzo mu zaszkodził.

Z G. – Tramiel podkupił zespół.
L.W. – Nie musiał tego robić. Jego dawni współpracownicy w znacznej części zdecydowali się przenieść wraz z nim. Zadecydowało 20 lat spędzonych wspólnie w Commodore. Wszyscy partnerzy nagle znaleźli się w Atari. Naturalną koleją rzeczy przeniosłem się i ja.

Wielki Mur Chiński

Z G. – Czy Polska jest dla Atari znaczącym partnerem?
L.W. – Rynek polski stanowi około 2% obrotów firmy. To dużo, zwłaszcza gdy uwzględnimy, że 50% działalności handlowej firm komputerowych przypada na USA, Kolejnych kilkanaście procent to RFN. Reszta świata to czterdzieści parę – trzydzieści parę procent. Wśród tego, co pozostaje, 2% to wynik znaczący. Atari jest obecne także na Węgrzech, w Czechosłowacji w sklepach dewizowych. Teraz pracujemy nad wejściem na rynek Związku Radzieckiego.

Z G. – A jak widzisz przyszłość Twojej działalności w Polsce?
L.W. – Firma działa i przygotowuje się do coraz poważniejszych zadań. Niezależnie od serwisu Atari nastawiamy się też na przygotowywanie „pod klucz” systemów komputerowych na zamówienie dużych przedsiębiorstw. Systemów wykorzystujących komputery kompatybilne z IBM PC, programów dostosowanych do polskich warunków. Chciałbym rozwijać firmę, zatrudnić więcej osób raczej w dziedzinie oprogramowania.

Z G. – Czy to znaczy, że tworzenie software’u jest bardziej opłacalne?
L.W. – Trudno mówić tylko o większej opłacalności. Oprogramowanie ma wielką przyszłość, bo zapotrzebowanie na nie nieustannie rośnie. Komputer kupuje się raz na 10 lat czy dłużej. Software w miarę potrzeb musi być zmieniany. Zmiana struktury czy miejsca działania zmusza firmę do modyfikacji systemu. Nieustannie powstają nowe dziedziny oprogramowania – sztuczna inteligencja i jej podobne – obecnie zupełnie w powijakach. Potencjał rozwojowy w tej dziedzinie jest ogromny, znacznie większy niż rynku samych maszyn.

Z G. – A czy nie dziwi Cię dążenie do komputeryzacji w Polsce, gdzie relacja ceny mikrokomputera do płacy pracownika tak bardzo odbiega od sytuacji w innych krajach? Za pieniądze wydane na IBM z procesorem tekstów można przez pięć lat zatrudniać pięć sekretarek!
L.W. – To wynika chyba z faktu, że w Polsce moda odgrywa większą rolę niż na Zachodzie. Tam planując decyzję o zakupie przez firmę ubezpieczeniową 500 IBM-ów bierze się pod uwagę koszty ich nabycia, utrzymania i oszczędności dzięki nim uzyskane. Gdy w skali, powiedzmy, pięciu lat bilans jest dodatni – podejmuje się decyzję o zakupie. Jeśli nie – nie kupuje się ich. W Polsce jak niegdyś reklamę, tak obecnie komputeryzację robi się bez rachunku ekonomicznego. Zapewne wiele firm robi to z powodu mody znanej „z widzenia”. Są jednak w Polsce i tacy, którzy muszą stosować komputery, bo bez nich nie można wykonać wielu prac.

Z G. – Jak na właściciela firmy, która zajmuje się rozprowadzaniem komputerów – dość szczere i otwarte stwierdzenia.
L.W. – W moim interesie nie leży wpychanie siłą każdemu komputera, czy go potrzebuje, czy nie. Chcę, by ludzie byli z nich zadowoleni. Jeśli ktoś chce go kupić po to, by stał i ładnie wyglądał — my go także sprzedamy, ale nie o to chodzi.

Z G. – Bardziej liczysz na późniejsze zyski z oprogramowania?
L.W. – Jeśli ktoś kupuje goły komputer, samo żelastwo, od razu można się spodziewać, że będzie on służył jako dekoracja. Zakup jest czyniony ze względów czysto prestiżowych i nikt złotówki dzięki niemu nie zaoszczędzi. Właśnie dlatego uważam, że software jest najważniejszy. Z czasem i ci posiadacze sprzętu zmądrzeją i będą chcieli uzupełnić posiadane dobra oprogramowaniem.

Z G. – A jakiego komputera używasz w domu?
L.W. – Żadnego. Mam z nimi tyle do czynienia w pracy, ze gdy wracam do domu, wolę o komputerach zapomnieć. Ale jeżeli już kiedyś, to oczywiście Atari. To jest dla mnie idealny komputer domowy. Gdy syn nieco podrośnie, kupię mu Atari do grania i zabawy.

Z G. – Powiedziałeś „kupię”. To brzmi dla mnie niewiarygodnie. W Polsce każdy tak blisko związany z firmą komputerową nie myśli o zakupie, lecz raczej o załatwieniu sobie dostępu do komputera – wypożyczenia, testowania – byle tylko za tę zabawkę nie zapłacić.
L.W. – Mnie po prostu nie wypada.

Z G. – Nazwa „Atari” brzmi szalenie egzotycznie. Można się wręcz dziwić, ze to nie firma japońska.
L.W. – Bo wyraz jest rzeczywiście japoński. Pochodzi z gry „go”, planszowej gry terytorialnej, popularnej na Dalekim Wschodzie. „Atari” jest ostrzeżeniem przeciwnika, czymś w rodzaju „szach” w szachach. Zakładając firmę Noel Buschnell użył tego słowa.

Z G. – Sukcesy firmy świadczą o tym, że ostrzeżenie skierowane do konkurentów było słuszne. Dziękuję Ci za rozmowę, życzę dalszego powodzenia. W Stanach, w Polsce, w Chinach…

Rozmawiał Zbigniew Gabryś

Artykuł z pisma: Horyzonty Techniki Suplement: 64 strony o komputerach, jesień 1987